14.06.2013

Fail, turystyczny

Budzę się lekko spóźniony, jakąś godzinę. Google mi mówi że jeżeli użyję busa, to na dworzec skąd będę miał godzinną podróż dotrę w dwie godziny. Trochę długo, biorąc pod uwagę że jeszcze chciałbym pochodzić po miejscu-niespodziance. Więc próbuję złapać taksę, niestety godzina niewdzięczna. Miasto to nie Pekin, taksiarze robią za mini busy i wożą po kilka osób na raz - wsiada pierwszy klient, po drodze auto się zatrzymuje i pyta czekających dokąd chcą jechać. Ot, carpooling w pełni.


Bus odpada, taksa odpada, pozostaje motorek - panowie na 250cm robią za taksówki (bez paragonów). Podchodzę do zaparkowanych przy przystanku panów, tłumaczę że chcę podjechać 6km, ile to mnie wyniesie. W odpowiedzi dostaję taki akcent że pojęcia nie mam czy potwierdzają, pytają się o coś czy też żują. Czarna magia.

Po chwili negocjacji, zoomowania na google mapsach i drobnych targach, dogadujemy się na 25, czyli prawie dwa razy więcej niż w taksówce i 25 razy więcej niż w autobusie. Ruszamy. Moto pierwsza klasa, myślałem dzisiaj po zwiedzaniu skoczyć na masaż stóp, lecz sprzęt przy 40km/h wpada w takie wibracje że rezygnuję tylko zaciskam dłoń na telefonie aby nie pofrunął. Na szczęście z górki pan gasi moto, więc toczymy się niczym Batman, tylko chiński.

Na dworcu zaczynam się dopytywać gdzie mogę kupić bilet, informacja turystyczna wysyła mnie do biura wycieczek, które całkowicie ignoruję. Przechodząc dookoła dociera do mnie że w sumie to pasowałoby zjeść śniadanie, lecz chcę poczekać, najpierw bilet może bus zaraz odjeżdża. Po kilku rundkach w tę i we wtę, znajduję Punkt! Cena na liście 10, gdy się pytam pani z uśmiechem mówi że 20. Nosz w stopę jeża... Dobra, kupuję. Pani "20" idzie do kasy, tam kasjerka widząc mnie odpowiada że nie, obcokrajowcowi nie sprzeda biletu do chińskiej bazy wojskowej.

Kuuuuuuuurczę. Fail.

Lvshunkou znany był jak Port Artur, należał do Rosjan, potem do Japończyków, teraz do Chińczyków. Znajdowała się tam baza marynarki rosyjskiej, obecnie jest tam baza chińska. 

Cały plan dnia się rozleciał. A miało być tak pięknie, podjadę do tego miasteczka, pochodzę, porobię zdjęcia, zobaczę tajne statki i łodzie chińskie i wrócę na kolację. Zonk.

Z neta widziałem, że chińczycy jeżdzą, fajnie to wygląda. Parę historycznych punktów, stare działa, czołgi łodzie. Niestety dla obcokrajowców jest to bardziej skomplikowane, czasami się uda, czasami nie, podobno jak się pojedzie z przewodnikiem to jest łatwo (nie pozwalają się tak kręcić dookoła). Mnie samego nie chcieli, może mi źle z oczu patrzy, a tak się ładnie uśmiechałem :/

Wkurzony idę na kawę, potem trochę dookoła, szukając co by tutaj robić. Wiedząc gdzie jadę nie brałem ze sobą kompa czy czytnika, tylko paszport, więc teraz nawet nie mogę sobie usiąść i się porelaksować. Wracać tak wcześnie mi się nie chce, więc włóczę się dookoła, szukając w międzyczasie śniadania. Przynajmniej nie muszę się śpieszyć.

Kawę mniej, dwie godziny później i parę kilometrów dalej (no dobra, dwa), znajduję coś nowego. Nazywa się toto droga Binhai i podobno na jednym z odcinków sprawia wrażenie że auta toczą się same pod górkę. Do tego park dookoła i może będzie tam coś do robienia. Uderzam!

Na miejscu zastanawiam się dlaczego wszyscy mi machają? Po wyjściu z auta (leń mode) rozumiem i od razu z radością im odmachuję! Przy okazji przeganiając te miliardy meszek które w ciągu sekundy mnie otaczają i nie pozwalą oddychać. Patrząc na mapę, do magicznej drogi jest ok 3km, jeżeli przejdę całą serpentynę to zrobię ok 5. Zaopatruję się w wodę, zastanawiając się dlaczego do cholery nie zjadłem tego śniadania i wyruszam. Meszki ze mna, do tego chyba wołają kumpli.

Spacer jest fajny, ciepło, bryza znad morza, latające towarzystwo, melexy z wycieczkami naparzają z głośników, ot chiński odpowiednik ciszy i spokoju. Noga za nogą, metr za metrem, dochodzę do ostatniego zawijasa za którym jest TA droga, rozpędzam się, zarzucam żwirem na zakręcie, emocje rosną, już widzę tą magię, już czuję ten urok i....

Droga jest zamknięta.

Na Zeusa! Fail 2.

Rozważam zabranie się z jednym z meleksów w dół, nie chce mi się spacerować tą samą trasą, gdy tu z krzaków wychodzi rodzinka. Wygląda na to że gdy się ominie blokadę przez las, to można iść w dół i wyjść z drugiej strony. Szybki rzut oka na mapsy, będę tam miał drogę, może znajdę transport, wyruszam.

Droga jest dopiero budowana/remontowana. W skałach dookoła montowane są obleśne rzeźby zwierząt morskich, sadzone są roślinki, drzewka, wszystko na najazd turystów na słynną drogę. Kicz i turystyka w pełni.

Na dole, przy zamkniętej bramie, przeciskam się za budką strażnika, który skupia wzrok na horyzoncie, ignorując co się dzieje za jego plecami. Dostaję się do Nowego świata. Dosłownie, nowego. Ląduję w środku placu budowy, ogromnego placu budowy. Nie wiem czy to osiedle, czy może nowa lepsza plaża, pusto dookoła tylko piach i parę maszyn w oddali. Dwa wielkie młoty ubiają w tle piach, na żywo mogę doświadczyć prędkości dźwięku, niesamowite wrażenie, widzę że młot spada a po dwóch sekundach słyszę bum! Mózg mi mówi że uszy mi lagują i muszę się podkręcić ;) Dziwne uczucie.

Odbijam w lewo, gdzie słyszę morze. Raczej nie powinienem, jak mnie ktoś zatrzyma to powiem że się zgubiłem. Dochodzę nad nowe molo, kompletnie puste, zamontowane barierki są ciągle zapakowane w karton. Za mną piasek, po lewej ściana, z przodu morze, po prawej molo. Prosty wybór.

Idę, wchodzę w mgłę, góra (pagórek?) z której zszedłem znika w oparach, kończę wodę, to co miałem za koniec jest tak naprawdę zakrętem, mijam młoty, mijam pędzące ciężarówki, nikt mnie nie zatrzymuje, nikt nie zwraca na mnie uwagi, tylko mewy i skrzypienie świeżych desek pod nogami. Gdzieś z przodu poznaję wieżowce z centrum miasta, musi być kilkanaście kilometrów. Wierzę, mam nadzieję, że jak się zmęczę to odbiję w lewo i wejdę na drogę którą tam widziałem.

Widzę koniec, ludzie pracują, koparki i ciężarówki nawożą piasek, dodając trochę lądu pod zabudowę. Dociera do mnie że jednak zdecydowanie na pewno nie mogę tu przebywać więc może lepiej zacząć unikać ludzi, Postanawiam przeciąć budowlaną pustynię aby wejść na asfalt.

Zonk.

Pomiędzy mną a drogą znajduje się mini jeziorko, z pasem pseudo gruntu który wygląda jakby był świeżo wylanym betonem. Muldy mają na oko po pół metra, myślę że próba przebicia się przez nie nie będzie najlepszym pomysłem. Wyobraźnia podsuwa wszystkie te thrillery gdzie kogoś wciągnęło bagno, ruchome piaski itp. Najbliżsi ludzie są z tej odległości jak małe kropki, więc wątpię aby ktoś mnie usłyszał. Czas przestać bawić się w Fallouta i wracać do cywilizacji, zjeść śniadanie.

Zarzucam kaptur aby ukryć jasne włosy i uderzam w stronę gdzie jeżdzą ciężarówki. Po chwili kluczenia dostrzegam asfalt, tylko muszę się przemknąć przed strażnikiem. Zachodzę go od tyłu, czuję się jak w MGSie, jestem dwa metry, cichocichocicho... Jestem na skarpie gdzie koparki zgarniają piach, mogę skakać kilka metrów albo przejść na wprost przed nim. Wkurzony, głodny, gotujący się, defiluję na wprost niego. Zero reakcji.

Tutaj powiniem być happy end, niestety nie wziąłem pod uwagę że jestem na budowli w chińskiej skali. Ogólnie, dotarcie do cywilizacji od tego miejsca zajeło mi ponad godzinę ciągłego spaceru. W międzyczasie nauczyłem się unikać ludzi którzy mi się przyglądają, jak również tak zmieniać trasę aby wyglądało że naprawdę chciałem przejśc na tą stronę ulicy a nie tylko po to aby uniknąc tego policjanta.

Nie zdarzyło mi się wcześniej być na budowli gdzie przejście od jednego końca do niecałego drugiego (jak tylko zobaczyłem drogę z autami, skręciłem) zajęło mi coś koło dwóch godzin. Do tego brak ludzi, piasek, morze, pustka, sprawiła niezwykłe wrażenie. Zobaczymy czy jutro też tak będę myślał, biorąc pod uwagę że od słońca wyglądam jak pomidor.

Śniadanie zjadłem ok 17stej.


Focie, takie mniej słodkie

Eh, nawet no nie wiem jak zacząć

Co jest lepsze niż odpoczynek
w cieniu małży czy kraba



Up, China Edition


Po wyjściu z pustyni

Ciągle w drodze, ciągle

0 komentarze:

Prześlij komentarz